Początkiem sierpnia 2023 kiełkuje we mnie myśl zrobienia samotnej wyprawy rowerowej. Cel – mentalny reset. Bez planu, bez specjalnego przygotowania, dość spontanicznie, wchodzę na znaną mi stronę bikepacking.com i szukam w miarę bezpiecznej trasy na kilka dni z możliwością dojazdu samochodem z rowerem. Szukam, myślę i po chwili …. mam. Tak nazwa jak i dystans oraz opis trasy od razu mi spasowała – HOPE 1000 km, 29 km przewyższenia, znad jeziora bodeńskiego do jeziora genewskiego przez całą Szwajcarię z północy na południe. Wygląda niesamowicie, tylko czy dam radę? Tym bardziej, że ostatnio mniej jeżdżę, a tu takie góry i to z bagażem. Wow ! Będzie się działo. Szukam tracka na Garmin Connect ale nie tak łatwo. Hope 1000 to również trasa zawodów organizowanych w czerwcu, coś jak nasza sierpniowa Carpatia Divide, bez wsparcia z zewnątrz czyli masz być samowystarczalny. Znam ten schemat i go bardzo lubię – pełen niespodzianek i przygody oraz przepełniony moim ulubionym powiedzeniem – expect the unexpected. Piszę e-mail do organizatora z prośbą o udostępnienie tracka i na drugi dzień otrzymuje dwanaście plików gpx z podziałem na 11 dni lub etapów. Wygląda fajnie, a opis pod stopką organizatora podkreśla charakter wycieczki – Mountain-Bike, 1000 km nonstop, Romanshorn – Montreux, no entry fee, no support, no prizemoney, no excuses, nonstop.
Robię listę rzeczy, a raczej modyfkuję tą z Carpatii, dodaje śpiwór i namiot oraz jedną torbę na kierownicę i inny niezbędny szpej rowerowy. Pakuję wszystko co trzeba i następnego ranka autem wyruszam do „mojej nadziei”, do Romanshorn do Szwajcarii.
8 sierpień DZIEŃ 1-szy dość spokojny, 110 km i 1700 m przewyższenia w 6,5h.
Pogoda wspaniała, nie za upalnie i lekko przychmurzone. Rower bardzo ciężki – z całym ekwipunkiem czyli namiot, mata, śpiwór, ubranie i niezbędny szpej rowerowy i osobisty oraz jedzenie – dochodzi do 23 kg. Pod górę na nachyleniu 17% prawie „umieram”, ale póki co większość podjazdów to dobre szutry, ścieżki leśne lub wąskie asfalty więc jakoś idzie. Nie jestem przygotowany kondycyjnie, ale czuję, że dam radę. Tak „dam rade”, najwyżej będę prowadził. Mam czas, tym razem to nie zawody. Piękny dzień, bardzo malowniczy – niekończące się pola słoneczników, zadbane uprawy winogron, dojrzewające owoce w sadach, małe wioski i miasteczka, dużo terenów rolniczych. Widać już góry i zalegający w nich śnieg oraz ciężar, który przyjdzie mi dźwigać. Ale tak chciałem – mentalne oczyszczenie, fizycznie zmęczenie i wewnętrze przeżywanie tego w czym się jest. Mam na sobie koszulkę z zeszłorocznego Swissman Extreme Triathlon z metą nad Grindelwaldem na Kleine Scheidegg (2061 m pm) gdzie będę za kilka dni. Niby tylko koszulka ale ona mnie niesie i też pomaga. Jestem w stałym kontakcie ze sobą – sam na sam. Wspaniałe uczucie. Ludzi na trasie bardzo mało. Można myśleć i myśleć, poczuć się niczym w świątyni dumania. Jedziesz, kręcisz, myślisz, zastanawiasz się, znowu kręcisz, powieje wiatr, czasami cisza, pustkowia – fajnie.
Późne popołudnie, dojeżdżam na bardzo kameralny kemping – wspaniały, zadbany, ludzie cudowni, dostaje w gratisie w termosie kawusie i herbatkę oraz kilka ciasteczek. Chyba wyglądam na nieźle zmordowanego. Za nocleg płacę CHF 15 – piętnaście franków czyli jakieś 70 pln, rozbijam namiot obok placu zabaw na soczystej szwajcarskiej trawce i odpoczywam. Jedzenie jeszcze mam więc odpada szukanie sklepu. Jest wifi, to mnie ratuje bo zasięgu brak. Patrzę na tracka, czytam mapę, planuje jutro, ojojoj będzie trudniej, a nogi bolą już po dzisiejszym. No nic, trzeba mieć nadzieję, bo trasa HOPE 1000 km rozpoczęta na dobre.
9 sierpień DZIEŃ 2-gi – dzisiaj mega trudno 100 km i 2900 m.
Po wczorajszym nie lekkim dniu i bądź co bądź prawie 7h w siodle bez odpowiedniego przygotowania, dzisiaj mocne góry. Nie ma zmiłuj się. Sporo prowadzenia roweru po grząskim terenie, sporo pod wiatr, sporo błota i sporo przenosek roweru w towarzystwie krów. One są u siebie, ja jestem gościem. Początkowo się ich boję ale są tak liczne i tak nieszkodliwe, że powoli się przyzwyczajam. Zamykanie i otwieranie pastucha, po kilkudziesięciu przejściach doprowadziłem do perfekcji – nawet bez schodzenia z roweru. Pogoda przeciętna, trochę kropi, większość dnia zachmurzone. Przez kilkanaście kilometrów towarzyszy mi piękny widok siedmiu wyróżniających się szczytów łańcucha Churfirsten. W Sankt Gallen, postój na jedzenie, tu na ścianie gigantyczna czarno-biała fototapeta tego masywu. Robi wrażenie ! Kręcę dalej – bezkresne łąki, kapliczki, przydrożne krzyże i pustkowia, wiatr hula po pastwiskach, żywej duszy, tylko dzwonki krów w oddali. Błogostan. Niestety mój rower staje się coraz cięższy z każdym kilometrem. Coraz częściej myślę o odpoczynku. Po blisko stówie i prawie 3 km w pionie jestem wyczerpany. Docieram nad śliczne jezioro Walensee, znajduje camping Gasi, skromne jedzenie ale ceny wyrywają z butów – za małą miseczkę zupki i jednego naleśnika na kempingu płacę CHF 31 (143 pln). Zjadłbym takie trzy porcje bez najmniejszego problemu ale cóż. Namiot, mycie i do spania. Zmęczenie spore, wifi nie ma więc nie patrzę na trasę bo nie ma jak, ale jest nadzieja że będzie lżej?
10 sierpień – DZIEŃ 3-ci ciężki ale ciepły – 88km i 2750 m w 7 h.
Dzisiaj wypogodziło się, piękny poranek i wschodzące Słońce nad jeziorem zapowiada fajną pogodę. Niestety robi się za ciepło – pod górę na podjazdach grzeje niemiłosiernie. Ale im wyżej tym ciut chłodniej. Wioski powalają czystością, ludzie prze sympatyczni, sporo osób na trasie mi kibicuje widząc co dźwigam lub gdy proszę o bidon wody. Przejeżdżam ciekawym mostem przez środek jeziora Sihlsee i przede mną miasteczko Einsiedeln z olbrzymim klasztorem – jak się okazuje to zabytkowe opactwo benedyktynów założone w 934 roku. Krótki postój na lody i kręcę dalej bo jeszcze jedno spore długie wzniesienie. Pod górę ledwo jadę, nogi płaczą a ja razem z nimi, czuje każdy mięsień i każde najmniejsze ich włókno. Jest ich sporo wiec może niektóre do jutra się zregenerują. Po drodze trawa i niekończące się łąki koszone przez tutejszych mieszkańców nawet na ekstremalnie stromych zboczach. Patrzę na niesamowity sprzęt jakim dysponują – specjalistyczne ręczne kosiarki, traktory na podwójnych oponach z wysokim bieżnikiem, przyczepy z podwyższoną burtą oraz podziwiam ich upór i determinację do koszenia tych traw – jakby każdy ar miał znaczenie. Od 70go km długi zjazd przez miasto Szwyz aż do jeziora Luzern. Docieram za Brunnen na malowniczo położony camping, melduje się, a potem szaleństwo w markecie sieci Coop. Zaczynam się przyzwyczajać do tych cen, choć jedna karta kredytowa już odmawia współpracy, chyba też cierpi. Sałatki z makaronem, pieczywo i inne pyszności, a wybór czekolad nie ułatwia decyzji. Znajduję moją ulubioną Ragusa Noir 60%. Siadam na ławce nad jeziorkiem i nadrabiam ogrom straconych kalorii. Podziwiam zachód Słońca i przeżywam dzisiejszy piękny dzień.
Pani w recepcji dwa razy podchodzi do mojego roweru chcąc mi policzyć za prąd i nie może uwierzyć że to nie e-bike. Chwilę myślę i mówię jej że to she-bike (slow, heavy, exacting / wolny, ciężki i wymagający). Śmiejemy się, chwilę rozmawiamy, sprawdzam pogodę korzystając z wifi przy recepcji i idę do namiotu.
11 sierpień DZIEŃ 4-ty upalny ale piękny – 112 km / 3000m.
Mięśnie coraz mniej bolą, dziwne ale prawdziwe, za to 4 litery cierpią niemiłosiernie. Czy są wygodne siodełka? Nie ma !!! po prostu chyba trzeba swoje „odsiedzieć”. Po 6ciu płaskich kilometrach ostro w górę, ale jakoś idzie, pomaga mi „Cud niepamięci” Stanisława Sojki, który sobie śpiewam do rytmu obrotów korby „gdy wszystko idzie źle…”. Docieram na przełęcz na 1200 m i teraz jak w tej piosence „budzi się nowy dzień”; śmigam w dół. Kolejne jeziorko, ale gdzie jest kawa ? Pytam przechodnia i wracam się kilka km. Warto ! Kawka na tarasie baru smakuje wyśmienicie, szczególnie z dwoma croissantami. Jest moc więc napieram na drugi podjazd, teraz na ponad 1500 npm. Jestem blisko nieba, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo chmury jakby na wyciągnięcie ręki. Sporo się modlę, ilość kapliczek i kościółków na trasie niezliczona. Obserwuje ludzi – pracowici, widać że jak coś robią to robią to z pomysłem, rozmachem i porządnie.
Nie mogę wyjść z podziwu dla tutejszego zaufania do turystów – często spotykam samoobsługowe różne stragany, stoiska czy też lokalne oferty ze skarbonką na franki. W szczerym polu na trasie rowerowej mijam samoobsługową kafejkę z ekspresem do kawy i lodówką, leżaczki, stoliki. Trudno się nie zatrzymać choćby na 5 minut. Kupuję zimną colę za CHF 3.5. Smakuje jak nigdy. Dochodzi 18ta, po pięknym długim dniu i ponad 8 h w siodle dojeżdżam na dość zatłoczony kemping w Sempach. Nie mój klimat ale nie marudzę bo jest nawet piekarnik i kuchenka mikrofalowa, więc można zjeść coś ciepłego, jak zwykle po zakupach w lokalnym Coop.
12 sierpień DZIEŃ 5-ty: 90 km/2300 m.
Początek łatwy przez tereny rolnicze Sempachsee. Piękne sielskie okolice, śliczne miasteczka. Rynek w Sursee – siada kawusia i croissant, po chwili repeta. Piękne miasteczko, tu chyba mógłbym mieszkać, czysto, cicho, wszystko zadbane i ciekawie poukładane, a w dodatku co kawałek mostek i szumiący potok.
Nadchodzą chmury, przelotne deszcze, sporo postojów aby się schować, ogólnie zmęczenie daje się we znaki. Pod górę ledwo kręcę ale powoli i mozolnie zdobywam kolejne metry, końcówka po schodach, gdzie trzeba nieść rower. Ależ to cholerstwo ciężkie, w końcu jest szczyt i jakieś schronisko, ludzie nie wierzą że tu wyjechałem z takim bagażem. Nagła poprawa pogody – Słońce i ciepło. Jest cudownie, teraz super singiel, jakieś kapliczki i znów pod górę. W Entlebuch w lokalnym sklepie Coop (który staje się moim ulubionym) spotykam Kurta z USA na rowerze trekingowym. Jedzie tą samą trasę co ja ale jego rower waży chyba z 35 kg. Mój 22-23 kg wiec koniec narzekania. Decydujemy się aby chwilę jechać razem, choć dodatkowe naście kilo mocno go spowalnia. Późnym popołudniem docieramy na fajny kemping spot przy drodze, szybka kąpiel w lodowatym potoku, potem jemy i długo gadamy do późnego wieczora z sympatycznymi Szwajcarami. Ogólnie super dzień.
13 sierpień DZIEŃ 6-ty, ależ dzisiaj nie idzie choć na liczniku 88km / 2880 m /7,5 h
Teren podmokły, sporo prowadzenia roweru, pastuchy i przejścia przez pastwiska pod napięciem doprowadzają mnie do rozpaczy. Kilka razy mnie kopnęło. Na szczęście niepowtarzalne widoki rekompensują trudy wycieczki. Dzisiaj rezerwat biosfery UNESCO Entlebuch. Góry w pełnej okazałości, piękne postrzępione trawiaste szczyty i niewiarygodnie zielone łąki. Szutry i single to chyba dobry opis tego dnia, do tego cisza, spokój, zero wiatru. Pod górę upalnie, na szczęście woda jest praktycznie wszędzie. Kilka litrów dziennie wchodzi jak nic. Wieczorem znajduje fajny kamping, sporo turystów podchodzi, dopytuje gdzie i skąd jadę i patrzy z lekkim niedowierzeniem. Niektórzy oferują makaron z warzywami, patrząc na to czym dysponuje. No tak „mój kamper na dwóch kółkach” nie ma tych wszystkich wspaniałych udogodnień co większość otaczających mnie hoteli na kółkach. Kuszę się na pyszny poczęstunek od sąsiadów cyklistów, potem szybka kąpiel w ciepłej wodzie (ależ super) i idę spać. Jutro kierunek Grindelwald i mega mocne góry. Sił coraz mniej ale walczę.
14 sierpień DZIEŃ 7-my, krótki ale potrzebny: 50 km / 2050 m / 4,5 h.
Rano próbuje wysłać pocztą namiot i część niepotrzebnych rzeczy na start mojej przygody (aby było 4 kg lżej), ale nic z tego – musi być odbiorca bo sam budynek poczty z adresem nie wystarczy. Chciałem zmienić strategię na tą bliższą z Carpatia ale trudno, targam wszystko do końca i już nie kombinuje. W miasteczku Meiningen siada pyszna kawcia i dwa croisanty, zaraz potem to samo. W sumie CHF 12 wiec nie tak tragicznie. Potem od razu podjazd – piękny ale strasznie długi – 1450 m w pionie non stop. Ach te elektryki, są tu wszędzie, rzadkością staje się spotkanie cyklisty bez prądu. Mozolnie pnę się do góry ale chyba z 40ci „e-osób” mnie mija. Dojeżdżam i wyprzedzam kilku gravelowców bez prądu – nie wiem czemu ale mam satysfakcję. Jeszcze kilka zakrętów i upragniony szczyt (przełęcz) Grosse Scheidegg – widoki marzenie. Eiger, Jungfrau i piękna ściana Wetterhornu, na którym byłem chyba z 25 lat temu. Bajkowo. Jadę dalej po szutrach zgodnie z trackiem na wysokości około 2000m, dojeżdżam do górnych stacji kolejek – tu mnóstwo skośnookich turystów, sporo kobiet w chustach, „selfie na patyku” to standard, męczące, ale to tu łączy się alpinizm z komercją. Robię sporo fotek, nie mogę się powstrzymać, bo widoki naprawdę powalają. Dalej mocno w dół na 20% stromiznę i wpadam prosto do centrum ślicznego Grindelwaldu. Duże zakupy na obiad kolacje i śniadanie, bo jutro nie ma zmiłuj się. Miejsc na kempingu brak (mówi napis) ale na jeden namiot pod drzewem coś się znajdzie zapewnia miły recepcjonista. Uff. Jest wczesne popołudnie koło 15ej, zamawiam kawkę, biorę czekoladę i rozkładam na trawie matę na zasłużony odpoczynek. Jest czadowo. Czuje wakacje choć zmęczenie potężne. Jest trochę turystów, większość z namiotami – ktoś z Iranu, ktoś z USA i Kanady, jest para bikepackingowa z Freiburga z Niemiec. Sporo rozmawiamy, wymieniamy się poglądami, każdy przynosi coś do jedzenia, jest bardzo sympatycznie. Robi się późno i nadciągają ciemne chmury, po chwili przegania nas mocny deszcz więc wskakujemy do namiotów. Mam wifi bo śpię pod recepcją, więc sprawdzam trasę i wysyłam do przyjaciół fotki z dotychczasowych moich zmagań. Jutro ostry podjazd na Kleine Scheidegg znany mi z zeszłego roku ze Swissmana.
15 sierpień DZIEŃ 8-my kwintesencja MTB – 98km / 3200 m / 7:45 h
Wieczorem długo pada, ale w nocy gwiazdy i zapowiedź dobrego dziona. Na początek mega wymagajacy podjazd, sporo pokrywający się z zeszłorocznej trasy biegowej. W jednej chwili garmin pokazuje 21% i nie daje rady, chwilę prowadzę po czym znowu kręcę. Powracają wspomnienia: tu dawali paluszki i Colę, a tu miałem kryzys. W 1:45h docieram na przełęcz Kleine Scheideg na 2061 m npm. Widoki niesamowite, okoliczne szczyty dawno zdobyte ale serce i dusza radują się za każdym razem na ich widok. Piękno gór przeplata się tu z grozą. Co chwila spadają kamienie i kawałki lodu. Chwila przerwy, pogoda marzenie, chwilami lekko wieje, ubieram kurteczkę i odpalam mega długi zjazd do Lautergrunen, po czym szutrami do Interlaken. Wpadam na asfalt, jest fajna kawiarnia więc kuszę się na kawkę. Teraz przede mną drugie wzniesienie ponad 1500m. Wznoszę się na ocean traw i zielonych tarasów poprzeplatanych pastwiskami z krowami i końmi. Trochę wyżej już tylko cisza, góry i dźwięk łańcucha roweru proszącego się o smar. Słyszę jak własne serce bije bo wokół pustkowie. Słońce coraz niżej – ależ klimat późnego popołudnia nad jeziorkiem na 2000 m. Wskoczyłbym ale woda lodowata. Jest druga przełęcz dzisiejszej wyrypy, a po niej super singiel po pastwiskach i mocny zjazd w dół. Klocki i tarcze płaczą, ale dają rady. Wpadam do sklepu Coop w Zweisimmen na 15 min przed zamknięciem na zasłużone zakupy jedzeniowe. Teraz na kemping i codzienna rutyna z namiotem itp. Dupa i mięśnie już nie bolą. Nic już nie boli, nawet spalona skóra na rękach. Jest fantastycznie, cieszę się każdą chwilą, a spotkani właśnie ludzie na kempingu tylko to potwierdzają, zapraszając mnie do Nowej Zelandii. No cóż, świat stoi otworem jeśli tylko chce się do niego wejść.
16 sierpień DZIEŃ 9ty. Upał i wiatr nie pozwala jechać tak jakbym chciał: 92 km / 2500 m / 6:15 h
Najpierw śniadanie z Nowozelandczykami – super ludzie i miło spędzony czas, potem szybki serwis roweru i zrobiło się po 9ej. Słońce wysoko, zaczyna grzać. Podjazd w ciężkich warunkach, dużo kamieni mało szutru, oj nie idzie. Co chwilę upierdliwe bramki do zamknięcia pastwiska z koniecznością zejścia z roweru. Mam tego dość, siada mi psycha. W końcu zjazd, ale na dole piekarnik. Nie dam rady w tym upale, sklep, jedzenie i kładę się pod drzewem na ponad 1h. Coś do jedzenia i koło 16ej podejmuje walkę dalej, choć omijam jedną górę. Zimna Cola w przydrożnym barze napędza mnie na kolejne kilometry, jestem znowu na tracku, cisnę pod górę. Po 2h podjazdu jest przełęcz i piękne widoki jak w Tatrach zachodnich. Na horyzoncie widać już majaczące jezioro genewskie – mój cel. Jeszcze 1 dzień i się uda. Póki co niskie promienie Słońca tworzą niesamowity klimat. Łatwo się rozmarzyć, ale siodło w dół i zjeżdżam do doliny. Już 19ta a ja cofam się 6 km aby znaleźć camping. Tutaj wszędzie mówi się po francusku wiec zapomnij o angielskim. Mówisz do gościa na recepcji po angielsku a on odpowiada po francusku. Taki żarcik czy co ? No nic jakoś się dogaduje. Jutro krótki etap wiec zamawiam małe piwko, które ścina mnie z nóg na maksa. Po 15 min śpię jak dzidziuś.
17 sierpień DZIEŃ 10ty ostatni: 45 km / 1100m /3 h
Tak, już wczoraj widziałem jezioro genewskie wiec czuje jego bliskość. Nastawiam budzik na 5.30 bo trzeba się spakować, zjeść i wrócić na start. Poszło szybko i o 6.20 już w siodle. Garmin pokazuje niecałe 50 km do mety. Ale nie tak hop siup. Za chwilę prawie 18 km podjazdu i 1000 m w pionie. Ale czy to na prawdę ostatni podjazd ? No wiec szybka kawcia w markecie i 2 croissanty (taki mój standard) i cisnę pod górę. Asfalt szybko się kończy a luźne kamienie i 17% nachylenia wyciskają ze mnie ostatnie poty. Trzeba mocno pedałować, idzie dobrze. Po niespełna 2h podjazdu jest przełęcz Col de Jaman na 1600 m. Stad widać ogrom jeziora genewskiego i otaczające go góry. Dookoła sporo ścieżek rowerowych i drogowskazów z napisem Montreaux. Śpiewam we will rock you, don`t stop me now i time waits for nobody. Nadchodzą ciemne chmury. Deszcz. Leje. Wieje. Jeszcze 100 m lekkiego podjazdu i potem ostatni zjazd. Singiel, korzenie, mokro i ślisko jak cholera. Trzeba strasznie uważać bo strome zbocze nie odpuszcza. Dzwoni córka i mówi że ją prąd kopie w łazience a ja nie bardzo mogę teraz rozmawiać. Zimno i mokro, w dodatku ciężko pomóc na odległość. Staję, po chwili oddzwaniam i coś radzę, ale temat już ogarnięty. Zuch dziewczyna. Dalej pastwiskami w dół, teraz mnie kopie, chyba tylko 24V ale i tak boli. Zakładam kurtkę i ostro w dół. Garmin pokazuje już tylko 6 km do mety. Przez rozległe winorośla i kręte drużki z kocich łbów dojeżdżam do Montreaux. To tu zmarł Freddie – rockman wszechczasów. Jezioro na wyciągnięcie ręki. Jest promenada a na niej piękna bujna roślinność, ostatnie 500m i jest. Stoi. Pieść w górze. Robię to samo na znak pokonania trudów tej wycieczki. To tutaj jest meta. Nie wierzę. Wszystko boli jak „jasna dupa”, ale szybko zapominam o wszystkich trudnościach. Idę do sklepu kupić jedzenie i piwo aby uczcić sukces. Potem na dworzec i bilet powrotny na pociąg. Szok, w 4h 12 min jestem przez Lozannę, Zurych i Winterthur z powrotem nad jeziorem bodeńskim w Romanshorn na linii startu. 10 dni mocnego pedałowania pociąg pokonuje w ponad 4 h. No cóż, w pociągu nie przeżyłem tego co w czasie tej podróży – „ mojej nadziei”. Wyciszenie, poszukiwania, myślenie, modlitwa, zachwyt nad przyrodą, przestrzeń, cisza, czas. To ostatnie bardzo ważne. Uczy cierpliwości i pokory, szczególnie jak jedziesz ponad 20-to kilogramowym rowerem 2h pod górę i nie masz po co przyspieszać bo pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć.
Wspaniały czas, piękny kraj, świetni ludzie i niezapomniana przygoda.
Dziękuję. Łukasz
Kolejny wyjazd na cudowną wyspę Atlantyku, przepełnioną naturą, bujną roślinnością i niezapomnianymi wspomnieniami. Tym razem jednym z celów była przygoda pod nazwą MIUT 85 – Madeira Island Ultra Trail czyli górski ultramaraton biegowy na dystansie 85 km przez większą część wyspy od Sao Vicente do Machico [masziko].
W gronie czterech miłośników dwóch kółek (Zigi, Przmo, Maciek, Luca) w czerwcu 2021 wybraliśmy się do Włoch na wyścig etapowy MTB – Alta Via Stage Race. Sportowa przygoda podyktowana chęcią rywalizacji, sprawdzenia własnych umiejętności oraz żądni odkrycia nieznanego nam dotąd północno-zachodniego skrawka Italli – Ligurii – od okolic miejscowości La Spezia praktycznie po Monako.
Etapówka AVSR, w której braliśmy udział, to dziewięć dni kręcenia od krótkiego 15 km prologu pierwszego dnia wieczorem przez osiem długich, czasami wyczerpujących kilku-godzinnych etapów. Trasa w całości wytyczona przez przeciętnie – we włoskim stylu – przygotowanego do tego wyzwania organizatora, z pewnymi błędami i niedociągnięciami, aczkolwiek w mega przyjaznej atmosferze i absolutnie powalających okolicznościach przyrody. Można było startować w parach, solo, w wersji wielodniowej lub weekendowej. Wyścig ten to kwintesencja techniki jazdy na MTB w niekończących się przestworzach Alp Liguryjskich. Były single, ścieżki leśne, szutry, przepiękne stare włoskie miasteczka, opuszczone wioski, nietuzinkowa architektura, parki krajobrazowe, mgliste przepaście ale też otwarte pełne Słońca płaskowyże. Etapy były zróżnicowane – niektóre niewinnie rozpoczynały się od podjazdów asfaltowych, czasami mocno techniczne pętle w lesie, czasami strome i wąskie single na zboczach gór, zdarzało się noszenie roweru- portage. Nie raz zabłądziliśmy, nie raz przeklinaliśmy autora trasy, na szczęście zawsze udawało się odnaleźć wyznaczony track. Niektóre starty były masowe, inne natomiast to jazda indywidualna na czas, a nawet był start „od ostatniego do pierwszego” uczestnika, były też etapy przeplatane postojem na krótki bufet – ta różnorodność dawała świetną możliwość poznania niemal wszystkich uczestników przy fajnej integracji w czasie codziennego wysiłku. Udział w zawodach wzięło blisko dwieście pozytywnie nakręconych kolarzy górskich, z różnych zakątków Europy, w większości z ponadprzeciętną techniką jazdy na rowerze i nadzwyczajną wytrzymałością. Niestety nie odbyło się bez siniaków i otarć, poważnych kontuzji, upadków, niektórzy przelatywali przez kierę, a nawet raz poważnie interweniowała karetka. Niektórym pękały ramy i doraźnie je naprawiali, innym notorycznie przebijały się opony i musieli kupować nowe, ogólnie działo się dużo. Cała nasza czwórka szczęśliwie ukończyła wyścig, Przemo i Zigi na dość wysokich miejscach w pierwszej dziesiątce. W czasie wyjazdu spaliśmy najczęściej na boiskach sportowych, na których czekały na nas rozłożone 1-os namioty, codziennie w innej malowniczej miejscówce. Śniadania były fatalne i nie przygotowane pod spragnionych węglowodanowego jedzenia kolarzy, za to rekompensowały nam to często wypasione bufety na trasie (na które najczęściej nie mieliśmy czasu) i wieczorne integracyjne kolacje z makaronami, pizzami czy regionalnie robioną foccacią. Włochy jak to Włochy, można kochać, można przeklinać. Nam wyścig pod względem trasy i trudności technicznych bardzo przypadł do gustu, natomiast niedociągnięcia organizacyjne i włoskie podejście oraz poranne braki jedzeniowe pozostawiły pewien niedosyt aby powiedzieć że na pewno tam wrócimy. Tak czy siak ostatnie zdjęcie w objęciach mega pozytywnej Vanessy w różowej koszulce – organizatorki całego tego przedsięwzięcia, oddaje naszą radość i zadowolenie ze startu w tej bardzo udanej dla nas imprezie.
W gronie czterech miłośników dwóch kółek (Zigi, Przmo, Maciek, Luca) w czerwcu 2021 wybraliśmy się do Włoch na wyścig etapowy MTB – Alta Via Stage Race. Sportowa przygoda podyktowana chęcią rywalizacji, sprawdzenia własnych umiejętności oraz żądni odkrycia nieznanego nam dotąd północno-zachodniego skrawka Italli – Ligurii – od okolic miejscowości La Spezia praktycznie po Monako.
Etapówka AVSR, w której braliśmy udział, to dziewięć dni kręcenia od krótkiego 15 km prologu pierwszego dnia wieczorem przez osiem długich, czasami wyczerpujących kilku-godzinnych etapów. Trasa w całości wytyczona przez przeciętnie – we włoskim stylu – przygotowanego do tego wyzwania organizatora, z pewnymi błędami i niedociągnięciami, aczkolwiek w mega przyjaznej atmosferze i absolutnie powalających okolicznościach przyrody. Można było startować w parach, solo, w wersji wielodniowej lub weekendowej. Wyścig ten to kwintesencja techniki jazdy na MTB w niekończących się przestworzach Alp Liguryjskich. Były single, ścieżki leśne, szutry, przepiękne stare włoskie miasteczka, opuszczone wioski, nietuzinkowa architektura, parki krajobrazowe, mgliste przepaście ale też otwarte pełne Słońca płaskowyże. Etapy były zróżnicowane – niektóre niewinnie rozpoczynały się od podjazdów asfaltowych, czasami mocno techniczne pętle w lesie, czasami strome i wąskie single na zboczach gór, zdarzało się noszenie roweru- portage. Nie raz zabłądziliśmy, nie raz przeklinaliśmy autora trasy, na szczęście zawsze udawało się odnaleźć wyznaczony track. Niektóre starty były masowe, inne natomiast to jazda indywidualna na czas, a nawet był start „od ostatniego do pierwszego” uczestnika, były też etapy przeplatane postojem na krótki bufet – ta różnorodność dawała świetną możliwość poznania niemal wszystkich uczestników przy fajnej integracji w czasie codziennego wysiłku. Udział w zawodach wzięło blisko dwieście pozytywnie nakręconych kolarzy górskich, z różnych zakątków Europy, w większości z ponadprzeciętną techniką jazdy na rowerze i nadzwyczajną wytrzymałością. Niestety nie odbyło się bez siniaków i otarć, poważnych kontuzji, upadków, niektórzy przelatywali przez kierę, a nawet raz poważnie interweniowała karetka. Niektórym pękały ramy i doraźnie je naprawiali, innym notorycznie przebijały się opony i musieli kupować nowe, ogólnie działo się dużo. Cała nasza czwórka szczęśliwie ukończyła wyścig, Przemo i Zigi na dość wysokich miejscach w pierwszej dziesiątce. W czasie wyjazdu spaliśmy najczęściej na boiskach sportowych, na których czekały na nas rozłożone 1-os namioty, codziennie w innej malowniczej miejscówce. Śniadania były fatalne i nie przygotowane pod spragnionych węglowodanowego jedzenia kolarzy, za to rekompensowały nam to często wypasione bufety na trasie (na które najczęściej nie mieliśmy czasu) i wieczorne integracyjne kolacje z makaronami, pizzami czy regionalnie robioną foccacią. Włochy jak to Włochy, można kochać, można przeklinać. Nam wyścig pod względem trasy i trudności technicznych bardzo przypadł do gustu, natomiast niedociągnięcia organizacyjne i włoskie podejście oraz poranne braki jedzeniowe pozostawiły pewien niedosyt aby powiedzieć że na pewno tam wrócimy. Tak czy siak ostatnie zdjęcie w objęciach mega pozytywnej Vanessy w różowej koszulce – organizatorki całego tego przedsięwzięcia, oddaje naszą radość i zadowolenie ze startu w tej bardzo udanej dla nas imprezie.
Autor tekstu i zdjęć: Łukasz Bułka, wrzesień 2019 (artykuł ukazał się w czasopiśmie bikeBoard)
Startujesz w Transcarpatii w tym roku?”- pyta mnie na wiosennym treningu biegowym Zbyszek – zwycięzca podobnych zawodów z 2010 roku.
– A co to jest Transcarpatia? -odpowiadam zaskoczony, choć nazwa już mi się podoba.
– Zawody MTB w formule non stop przez Polską część Karpat od Ustronia w Beskidach do Mucznego w Bieszczadach.
– Kiedy?
– Połowa sierpnia
– Jadę – odpowiadam bez zastanowienia, mając nadzieję że rodzina się zgodzi i zaakceptuje mój kolejny wyjazd.
W lipcu mam w planie start w maratonie rowerowym Wisła 1200 (II edycja), a dzisiaj rodzi się pomysł na kolejną fantastyczną przygodę. Sprawdzam stronę zawodów, analizuję trasę i od razu wiem że to moja bajka. Wciąż sporo wolnych miejsc. Pytam znajomych, ale mało kto się pisze na taką wyrypę – 625 km po górach z ponad 17-oma kilometrami przewyższenia. Ba ! nie na lekko – wszystko trzeba wieźć ze sobą, bez wsparcia i pomocy z zewnątrz. Michał, znajomy z klubu triathlonowego, z którym jechałem w parze niesamowitą etapówkę MTB – 4 wyspy w Chorwacji mówi że pomyśli. Po kilku dniach oboje jesteśmy zapisani.
Przygotowania idą pełną parą. Wplatam dłuższe wycieczki MTB w moje treningi. Startuję w triathlonowym Diablaku oraz jadę lipcowy maraton Wisła 1200km w tej samej formule – czyli bez wsparcia z zewnątrz – organizowany też przez Leszka Pachulskiego. Wiem że na CD lekko nie będzie więc trzeba się dobrze przygotować.
Oprócz kondycji analizuję wyprawę sprzętowo, bo to równie ważne. Zastanawiam się co brać, a co było zbędne na „wiśle”, choć CD to zupełnie inne, jakże trudniejsze wyzwanie. Robię listę, liczę gramy, skreślam co zbędne, dokupuję brakujące rzeczy jak lekka kurtka, nawigacja Garmin, czy porządny powerbank. Jeszcze raz analizuję trasę, robię orientacyjny kilometraż, patrzę gdzie są schroniska i możliwość zakupów jedzenia w okolicznych wioskach. Mam zjeżdżone te tereny bardzo dobrze, często biegam tu w zawodach jak Łemkowyna, GezNO czy Biegi w Szczawnicy. Doskonale wiem czego się spodziewać, mimo to chwytam się za głowę patrząc na ilość przewyższeń…
Planujemy z Michałem wspólne kręcenie- znamy się dobrze, mamy podobne tempo, a dodatkowo dochodzi aspekt bezpieczeństwa i motywacji w chwilach kryzysu.
16 sierpnia z rowerami na dachu, w piękny słoneczny dzień jesteśmy na rynku w Ustroniu.
Odbiór pakietów, przypięcie numerów, krótka odprawa, pamiątkowe foty ze Zbyszkiem i …. o 10 rano ruszamy. Trwaj przygodo trwaj – myślę !
Początek spokojny – asfaltem przez Ustroń, niczym prolog. Trudności dopiero przed nami. Niektórzy żartują, choć atmosfera wydaje się mocno napięta. Spoglądam na innych uczestników, analizuję ile zabrali, jakie mają rowery. Większość to karbonowe fulle 29 z torbą pod siodłową, „trójkątami” w ramie, czy nierzadko czymś na kierownicy. Patentów sporo. Są sztywniaki, a nawet trekkingi z bocznymi sakwami znanymi mi z rajdu Wisła 1200 (km) – czarno widzę ich poczynania na zjazdach które znam, ale można sprowadzać. Widzę fatbike`a i znane mi logo bikeBoard`u na koszulce uczestnika.
Na „dzień dobry” – Czantoria, Soszów, Stożek, Kubalonka, piękne widoki i wymarzona pogoda.
Potem trochę asfaltu, koło 50 km organizator obiecywał niespodziankę w postaci extra bufetu. W duchu myślę że to Kroczy Zamek, a tu nic z tego, przed nami mocna sztajfa na Ochodzitą, ale są oklaski, uśmiechy i fotki od Leszka który motywuje uczestników i mówi z uśmiechem – „bufet za następną górką”. W końcu jest – banany, arbuz, woda, a nawet by się coś mocniejszego znalazło. Obok knajpka, więc idziemy na pierwszy ciepły posiłek w okolicach Zwardonia Rachowca. Nie jesteśmy sami, zbiera się większa grupka, ale szybko kręcimy dalej. Zjazd w dół do Rycerki, przed nami dobrze mi znany podjazd na Wielką Raczę. ,,Wszystko do wyjechania’’- mówię Michałowi, ale zapominam że to nie kilkugodzinna wycieczka MTB na lekko, tylko mozolna etapówka, a do roweru przyczepione dodatkowe 10 kg bagażu. Prowadzimy rowery tam gdzie stromiej, ale ogólnie jakoś da się jechać. Widać schronisko (5 min), czekam na Michała i idziemy na ,,coś ciepłego”. W środku kolejka i sporo ludzi. Pytam, co można na szybko dostać ciepłego.
-Na szybko to…. herbatę – odpowiada z uśmiechem mężczyzna za ladą
,,Śmieszny żart’’- myślę. Niestety, to nie żart – liczba czekających na pierogi lub zupę jest ogromna. Decydujemy się na szybką herbatę i pyszne dwa kawały ciasta z lokalnie zebranymi wszechogarniającymi nas borówkami. Po 15 minutach, z pełnymi brzuszkami śmigamy po „worku raczańskim” – najpiękniejszych halach w Beskidach.
Niestety już sierpień i dzień krótszy, więc szybciej robi się ciemno. Przed Rycerzową Słońce już nisko.
Potem masakra – ciemno i ekstremalnie stromo. W końcu docieramy do bacówki na Rycerzowej. Przed wejściem miła kierowniczka. Kuchnia niby zamknięta, ale zagaduję, uśmiecham się i … załatwiam dwanaście porcji pomidorowej dla nas i innych zawodników. Turystów tu pełno więc zjeżdżamy do Ujsołów. W planie chciałem dojechać do Rajczy, ale śpimy wioskę wcześniej. Jest nas tu więcej, bo to przecież początek imprezy. Kończymy dzień po 12,5 h, 97 km z 3600m w pionie.
5h snu i o 5ej napieramy dalej. Śniadanie pod sklepem, robimy zakupy na zapas, bo przed nami podjazd na Rysiankę.
Mijamy zawodnika który niemrawo się wita. Po chwili okazuje się że to Białorusin z Mińska – Anton Lasy. Próbujemy rozmawiać po rosyjsku, ale łatwiej okazało się po angielsku.
Razem w trójkę po mokrych i bagnistych trawach docieramy na halę Miziową.
Szybko podana ciepła zupka i jajecznica dają kopa na dalsze kilometry.
Za Korbielowem podejście w stronę znanej mi z triathlonowego „Diablaka” Mędralowej. Butujemy- i to ostro. Przy drodze bacówka z wodą ze studni. Jest południe, a gospodarze mówią że pierwszy zawodnik był tu wczoraj o 22.00. ,,O shit !’’ – słyszę, a ja wiem że to Mocarny Zbig. Nawet nie sprawdzam. Znam gościa i wiem że to wygra ;-)
Dalej w dół – odlot – Babia Góra Trails i świeżo wybudowane singletracki z Diablakiem w tle. Po chwili Zawoja i znów przed nami uśmiechnięta morda Leszka – Ojca Dyrektora, organizatora tej „zabawy” – „musimy pędzić w Bieszczady”- mówi,- „ten szalony Zbyszek zaraz będzie na mecie”
„Przed Wami super singiel do góry, zrobię Wam parę zdjęć ‘’. Napieramy dalej.
Jest czadowo. Wijemy się zyskując metry, potem kolejny singiel pod mosornym groniem i wpadamy na asfalt pod krowiarki. Uciekają km, szukamy knajpki, ale ratujemy się batonami i drożdżówkami. Mkniemy przez Orawę, po drodze pizza w okolicy Podwilk, wieczorem Sucha Hora. Garmin pokazuje 750m podjazdu. Ściemnia się. Mokro, a my mozolnie pniemy się w górę na Magurę Witowską.
W końcu zjazd do Witowa i myślimy o noclegu a tu nic i absolutnie nic. Od drzwi do drzwi…i nic. Przecież to długi weekend w Tatrach, Witów, Dzianisz, Gubałówka, noclegu brak. Pełna noc a my na karkołomnym downhillu z Butorowego. Nie ma szans jechać, ślisko jak diabli. W Kościelisku Michał w akcie desperacji rezerwuje ostatni pokój w Kasprowym****. Ale numer, nigdy tam nie spałem. O 3 w nocy po 20,5 h, 4 000 m i 154 km zanurzamy się w luksusie. Niby OK, ale czuje się nieswojo – ubłocony na maxa w luksusowym hotelu o którym tylko słyszałem? Niech będzie, ot taki element przygody. Rano ból kości miednicy ale masaż Michała trochę pomaga.
Po krótkim spaniu o 8 rano jedziemy dalej, teraz Tatry – to nasz trzeci dzień. Zakopane zatłoczone ale co się dziwić – długi weekend i pogoda jak drut. Kręcimy na wschód, za Jurgowem taka sztajfa że prawie umieramy, ale na szczęście po asfalcie. Mijamy Kacwin i jesteśmy na Spiszu.
Piękne single „Spica Trail” rozbudzają w nas emocje i po chwili jesteśmy nad Dunajcem. Michał mówi że kończy imprezę, bo musi wracać do pracy. No to „pa ! Ja z Antonem napieramy dalej bo już po 17-ej. Tempo nieco rośnie po ścieżkach przy Dunajcu, a kilometry uciekają. Na Slovensku znów sztajfa, jedziemy granicą a po chwili w dole Szczawnica, Słońce coraz niżej a my w górę i w górę po najpiękniejszych pienińskich halach. Śpiewam na głos „łowiecki, łowiecki kaj wase dzwonecki, popłakuje całe niebo za wami”.
Jest wspaniale, a widoki zapierają dech. Tatry z prawej, Babia z tyłu z lewej, łowiecki przed nami, a do tego po hali snuje się zapach wędzonych oscypków z pobliskiej bacówki.
„Pod Durbaszką” prawie ciemno, szybka zupka i decyzja o kimonie pomimo że dzisiaj coś mało km na liczniku. Późno wyjechaliśmy, było mycie rowerów, tu i tam postój oraz 1,5h błądzenie w zabłoconym po wycince drzew lesie gdyż organizator zmienił trasę o czym nie wiedzieliśmy ;-(.
W sumie robimy dzisiaj tylko 90km, 2300m w 12,5h. Mamy pokój 8-osobowy i znajome twarze innych uczestników. Nagle dzwoni telefon od Zbyszka: Czołem, gdzie jesteście? Odpowiadam: Pod Durbaszką i idziemy zaraz spać, a Ty? Na to Zbyszek: Na mecie ! Słyszę zadowolony znajomy mi bardzo zmęczony głos. W pokoju zapada cisza, i ktoś dodaje: Ja pierd…. Niemożliwe. A ja pytam pierwszego finishera CD: Jak się czujesz, jaki czas i ile spałeś ? Zbyszek: W sumie wyszło 58,5 h, spałem 3 razy, pierwszą noc godzinę, potem też godzinę, a potem jeszcze pół … Chwilę jeszcze rozmawiamy i ginie zasięg. W pokoju niedowierzanie miesza się z uświadomieniem różnicy poziomów. Ten Zbyszek to jakiś kosmita? Pytają mnie. Odpowiadam że nie. Że to normalny gość z nadprzeciętną techniką, wytrzymałością i odpornością na brak snu. Długo jeszcze o tym rozmawiamy, mając w głowach to, że my w okolicy połowy, a Zbyszek już na mecie.
– O której wstajecie ? pytają chłopaki O 2:30 mówię, po konsultacji z Antonem. A no to my pośpimy dłużej, bawcie się dobrze.
O 3:30 jeszcze ciemno a my już kręcimy, raz po raz otoczeni chordą warczących owczarków. W końcu odpuszczają ale było bojno ! Przed piątą piękny wschód Słońca koło Obidzy.
W dół do Piwnicznej i znowu w górę – stromo po płytach. W schronisku Łabowiec przerwa na pyszną „jajówę” i herbatę z cytryną. Tu niespodzianka, przed nami dwóch zawodników – bliźniacy ! Wydaje się że przyspieszyliśmy bo nikt nas nie wyprzedza, a my dochodzimy innych. Mijamy pasmo Jaworzyny i szutrem mocno w dół do Krynicy. Po południu wjeżdżamy w Beskid Niski i dużo mniejsze przewyższenia, ba ! sporo szutrów i asfaltów, które pozwolą na poprawienie kilometrówki tego dnia.
Po południu głód nas dopada, ale odkrywamy przydrożny pensjonat w Zdyni – super obiad na ukwieconym tarasie – żurek, chleb, marchewka, mizeria, ziemniaczki z jajkiem sadzonym, a na końcu kompot owocowy. Cóż za biesiada ! Ale komu w drogę….. w Krempnej na deser pyszne lody i podwójne espresso daje energii na dalsze km. Ilość grzybów w lesie niesamowita, ale nie ma czasu ani sensu ich zbierać.
Oj Anton miał rację-chyba pęknie dzisiaj 180 km. Za Tylawą dzwoni telefon:
– jak leci przyjacielu ?, pyta Zbyszek (już wrócił do domu i … pracuje)
– a no leci, całkiem dobrze nam idzie
– zróbcie solidny zapas prowiantu na Orlenie – mówi- bo odcinek graniczny to lasy, błoto i sporo prowadzenia, mi to dało nieźle w kość
Chwilę rozmawiamy, kolejny zastrzyk energii na stacji i koniec tego dobrego – wjeżdżamy w teren. Jest grząsko i bardzo błotniście, ściemnia się ale mamy lampki i czołówki. Znak „uwaga na niedźwiedzie” podnosi adrenalinę ale co zrobić.
Ciemności egipskie ! jest dobrze po 22-giej a my gdzieś w okolicach „out of nowhere” (czyt. w czarnej d) i coraz bardziej zmęczeni. Dobrze że jest Anton, myślę, sam to bym chyba tutaj mocno trząsł tyłkiem, choć wiem że to kwestia psychy. Na chwilę wyłączamy czołówki, patrzymy w górę a tam miliardy gwiazd – WOW ! Około 1:30 w nocy upragniony asfalt, na liczniku 183 km, 4250 m po 20,5 h. Bez namysłu śpimy byle gdzie. Nasz hotel Kasprowy to teraz przystanek PKS i cztery deski zamiast gwiazdek.
Anton zasypia w 2 minuty i chrapie, ja gorzej, ale może 2 h udaje się pospać. 5 rano pobudka i nadzieje na finał tej przygody w ten słoneczny piąty dzień. Piękny wschód, potem śniadanie w sklepie w Komańczy, dalej asfalt i przeprawy przez rzekę Osławę – jesteśmy w Bieszczadach i ciśniemy do Cisnej. W Bacówce pod Honem dopada nas kamera i operator znany mi z Wisły 1200. Puszczają hamulce – sporo opowiadam, a on to kręci, lecą pytania, buzują emocje – w dwie minuty chciałoby się opowiedzieć historię kilkuset ostatnich km.
W Cisnej upał, zdejmuje koszulkę bo przed nami 720 m do góry. Lekka zmiany trasy przez organizatora, bo szczyt Duże Jasło 1153 mnpm to ponoć jakaś rzeźnia, ale kto chce może tam jechać i zyskać dodatkowe 2h. Są oznaczenia na trasie ale my odpuszczamy. Asfaltem w dół i znów telefon od mocarnego Zbycha:
– zrobiliście sobie zakupy w ostatnim sklepie po lewej ? Pyta, myśląc że jesteśmy we wsi Smerek sprawdziwszy nasze położenie dzięki nadajnikom GPS, w który jest wyposażony każdy uczestnik.
– Nie, ale chyba coś będzie nad Sanem – odpowiadam,
– A to Wy już nad Sanem ?
– nie ma nic przez kilkadziesiąt km – mówi Zby
– O rzesz w mordę ! – na dwóch knopersach i dwóch żelach nie damy rady.
– Trudno, coś wymyślę…
Brak zasięgu rozłącza nas a my w pełnym Słońcu szutrujemy w dół i w górę ciągle przecinając San. Mam wrażenie że jesteśmy w tym samym miejscu ale wczytana trasa na Garminie, której to trzymamy się piąty dzień nie kłamie. W Sękowcu woda od leśniczego, ale jedzenia brak. Przed nami mocne podejście na Dwernik Kamień 1004 m npm wysysa resztki energii. Głód narasta, ale o to przed nami jacyś rzadko spotykani turyści więc pytam:
– Przepraszam, wybaczcie że pytam ale macie może jakieś niepotrzebne jedzenie ? ….
Po chwili częstuje Antona ciastkami, kanapką, żelkami i czekoladą ! Wow, where did you get it from ? (skąd to masz ?)– pyta
A no ma się znajomości ;-) mówię – śmiejemy się, jemy i pełni energii mozolnie podchodzimy dalej.
Jest szczyt, widok na połoniny piękny, ale w dół ciężko i kamieniście. Ja próbuje, Anton odpuszcza. W końcu ciut lepiej i śmigamy. Napis Potok Wołosaty dodaje nadziei że to już blisko. Szutrem podjazd do Schroniska Koliba, snickers i cola starczą na ostatnie 12 km…
…ale nie, nie ma lekko – niedawna wycinka zmasakrowała trasę. Miękko, błocko jak fiks, rowery zapadają się, w końcu szuter i asfalt, a po prawej zagroda Żubrów. W powietrzu wisi zapach mety, prysznica i ciepłego jedzenia. Słońce zachodzi a my po 14h, 2850m i 111 km odliczamy 3km, 2km, 1km, i przyspieszamy jakby to miało jakieś znaczenie. Napis META na budynku za hotelem leśnika w Mucznem maluje „banany” na naszych twarzach. Co za uczucie ! Zrobiliśmy to, udało się ! Leszek Organizator biegnie z aparatem gdy my z Antonem chwytamy się za ręce i dziękujemy sobie za tą wspólną przygodę. Szkoda tylko że nie ma Michała. Po pięciu dniach kręcenia licznik pokazuje sumę 625 km, 17km przewyższenia w 105 h (80h jazdy). Ex aequo plasujemy się na świetnym 18-tym miejscu. Szybki prysznic, kolacja i obiecane piwo – wybieram lokalny Leżajsk aby uczcić tą przygodę.
A JAK BYŁO ?
Było wspaniale – potężna dawka natury, napotkani prze-serdeczni ludzie, a magia gór i widoki wschodów i zachodów Słońca, na długo zapadną mi w pamięci !!! Jak tylko rodzina pozwoli i zdrowie dopisze to chętnie wystartuję ponownie.
WISŁA 1200 to kilkudniowa wyprawa na rowerach o długości 1250 km od źródeł Wisły pod Przysłopem w okolicach Baraniej Góry, aż do ujścia do Bałtyku na wschód od Gdańska. Trasa wyznaczona przez organizatora głównie wałami, maksymalnie blisko rzeki. Były wertepy, chaszcze, szutry, drogi ażurowe, piaszczyste ale też asfaltowe ścieżki wiślanej trasy rowerowej i najbliższego sąsiedztwa królowej polskich rzek. Po drodze nie zabrakło wspaniałych miast takich jak Kraków, Sandomierz, Kazimierz Dolny, Warszawa, Płock, Włocławek, Toruń, Grudziądz, Tczew, z metą w samiutkim centrum Gdańska. Ogrom pozytywnie nakręconych ludzi, fanatyków dwóch kółek z sakwami i pełnym ekwipunkiem celem samowystarczalności na całej trasie. W przygodę wybraliśmy się w gronie starych dobrych przyjaciół, nawiązując też w czasie rajdu wiele nowych znajomości. Przejechanie całej trasy licząc z przerwami, noclegami i odpoczynkiem zajęło nam 140 h. Fantastyczna przygoda w doborowym towarzystwie oraz jedyna i niepowtarzalna okazja poznania piękna przyrody, historii oraz docenienia naszego kraju od południa po północ z perspektywy roweru.
Tygodniowy pobyt rodzinny poświęcony głównie na zwiedzanie przyrodniczych atrakcji wyspy. Miejsca które warto odwiedzić to: wysokie klify Los Gigantes, malowniczo położona wioska Masca i pobliski wąwóz; bujny w roślinność i fantastyczne widoki rezerwat Anaga na północnym-wschodzie wyspy z mnóstwem pieszych szlaków; bajeczne formacje skalne wycieczki PR-TF72 nad wioską Vilaflor – Lunar Landscape oraz park narodowy wulkanu Teide z nieprawdopodobną roślinnością na płaskowyżu. Ponadto, bardzo ładny ogród botaniczny w Puerto de la Cruz i piekielny wąwóz – barranco del infierno nad miejscowością Adeje. Wyspa jest stosunkowo duża, każdy znajdzie coś dla siebie jednak przeważają bardziej cywilizacyjne atrakcje, które nie znalazły się na naszej liście.
Etapówka 4 towers MTB w Ochotnicy Dolnej czyli 3 dni wyśmienitego ścigania się po Gorcach i okolicznych szczytach na których zlokalizowano wieże obserwacyjne – Magurki, Gorc, Koziarz i Lubań. Trasa bardzo trudna i wymagająca ale pogoda i widoki rekompensowały trudy wysiłku. Zdjęcia nie są mojego autorstwa dlatego ukłony i podziękowania w stronę organizatora. Łukasz
Etapówka MTB – 4 Mitas Islands w Chorwacji_kwiecień 2018
W 2017 roku za namową Zbyszka z Zabierzowa, wraz z Machałem Krukiem planowaliśmy wyjazd na etapówkę MTB 4 island do Chorwacji.
Niestety praca i los pokrzyżowały plany. Ale jak mówi przysłowie … co się odwlecze to nie uciecze.
Artykuł w czasopiśmie bikeBoard opisujący edycję zawodów 2017 i fantastyczne zdjęcia kolegów jeszcze bardziej nas zainspirowały więc zapisaliśmy się na edycję 2018.
Oboje lubimy triathlon a szczególnie jego crossową odmianę, więc MTB nie jest nam obcy.
4 dni porządnego ścigania w bajkowych krajobrazach znanych nam od wielu lat z wakacji spędzanych między innymi na chorwackich wyspach to nie lada przeżycie.
Zapłaciliśmy wpisowe, wykupiliśmy opcję spania w hotelach i transferu promami oferowaną przez organizatora, zakupiliśmy kuuupę sprzętu „na wypadek” awarii któregoś z MTB i 10 kwietnia pojechaliśmy do Baśki na wyspę KRK.
Super pogoda około 18C, puste wręcz wymarłe miasteczko (przesycone tłumami w sezonie), fajny hotel.
Rejestrujemy się, otrzymujemy numery 115A i 115B, pierwsze zdjęcia, kolacja w tłumie uczestników, rano dobre śniadanko i o 10:00 start.
1 etap – wyspa KRK
Na „dzień dobry” stromy podjazd pod Kościółek i cmentarz nad Baśką, który mocno porozciągał stawkę. Potem księżycowe pustkowia, kamienie i kamienie, Michał lekko się denerwuje „że nie o taki MTB mu chodziło” ale uspokajam go że będzie lepiej i napieramy.
W końcu jakieś szutry, single, trochę błotka, czasami prowadzenie roweru, trudne i długie technicznie zjazdy, miejscami nie do wytrzymania od bolących rąk, w końcu odcinek asfaltowy dla odpoczynku, ale znowu stromo do góry, tak czy siak robi się czadowo.
Po blisko 4 godzinach mocnego ścigania z dwoma (za długimi) przerwami na bufetach wjeżdżamy na główną drogę prowadzącą do Baśki i ostro pedałujemy w dół draftingiem dając sobie raz po raz zmiany. Pod koniec przejazd przez fantastyczne pola uprawne winogron i znowu wracamy do Baśki. Licznik pokazuje 71 km, 1850 m przewyższenia w niecałe 5 h. Zmęczeni ale szczęśliwi po 1 etapie.
Bufet na mecie, myjemy rowery, pakujemy się na kolejny dzień na Rab, oddajemy nasze rumaki do bike depot, kolacja, briefing i zasłużone spanko.
https://www.youtube.com/watch?time_continue=7&v=hh1aGlNY2Lc
2 etap – wyspa RAB
Rano śniadanie, transfer autokarem do Valbiska skąd płyniemy promem 1,5 h na RAB. Pogoda słaba, kropi, niebo zachmurzone, choć w Polsce lampa, ale ma się poprawić koło 11 kiedy to startujemy. Sygnał syreny punktualnie o 11 z promu, najpierw UCI, potem co 5 minut pozostałe sektory wg miejsc i czasów z poprzedniego dnia. Jest źle, leje leje i znowu leje. Prognoza nie sprawdziła się i nie zapowiada się na poprawę. 5 minut po starcie i okulary są zbędne – tak Michał i ja chowamy i jedziemy „na żywioł” mrugając 2x częściej, bo nic nie widać. Trasa fantastyczna, ale mokro, brudno, syfiato wręcz miejscami koła stoją w miejscu. W końcu po szalonym kamienistym zjeździe a raczej zejściu, odcinek nad Adriatykiem – piękne zatoki, super promenada, raz w lewo raz w prawo, przemoczeni do ostatniej nitki, zziębnięci (bo tylko 13 C) ale jedziemy raz po raz krzycząc – „ale super, co nie ?” . Ostatnie kilometry to niekończące się szutry, w końcu na wyżynie piękne formacje skalne i niebanalnie powykrzywiane sosny, finał to długi kamienisty i techniczny singiel, a w oddali majacząca meta. Ostatni kilometr po piaskach plaży Suha Punta i przejazd przez rów do połowy w wodzie. Nareszcie po 4h i 8 minutach meta. Napis Water Knights na naszych ortalionach niewidoczny. Przecieram ręką „ex-nazwę klubu i pstrykam foto. Błoto w oczach, nosie, włosach i uszach, po prostu wszędzie.
Michał wygląda jak – „murzyn”;-), ja dziwnie mniej ubłocony. Mocny uścisk „na miśka” z sympatycznym prowadzącym i zarazem organizatorem (obiecany jeszcze przed startem), bufet i kolejka do mycia rowerów. Meldujemy się w ośrodku, brudni ale szczęśliwi myjemy się, potem przekąska i jak wczoraj przeglądamy rowery, oddajemy do depozytu i idziemy na kolację oraz briefing. Niestety w klasyfikacji spadliśmy o 3 pozycje i w kategorii masters zajmujemy 36 miejsce.
https://www.youtube.com/watch?time_continue=1&v=7eN3A9mlupY
3 etap – wyspa CRES
Wcześnie rano pobudka, szybkie śniadanie i transfer autokarem do portu Lopar (RAB) skąd płyniemy promem na wyspę Cres do portu w Merag. W czasie przeprawy kilka razy wstaje na przechadzkę po promie i nie wiem jak dzisiaj dam radę bo nogi już niesamowicie bolą ale….. O 10:30 przy dźwięku syreny start z promu, jak poprzednio w 5 minutowych odstępach.
Piękna pogoda, wymarzona na MTB. Najpierw fajny asfalcik z lekkim podjazdem ale zaraz potem mocna kiepa do góry – część jedzie, część prowadzi. Po chwili wyjeżdżamy na piękne zielone łąki i dalej ostro w dół w kierunku miejscowości Cres (stolicy wyspy). Gaje oliwne absolutnie urocze, aż chce się zatrzymać na dłużej ale nie ma czasu bo trzeba napierać.
Podpatrując inne ekipy, głównie w kategorii mix, staramy się naśladować czyli od czasu do czasu ten mocniejszy lekko popycha i pomaga w trudniejszych momentach. Patent super się sprawdza i zaczynamy wyprzedzać znajome nam twarze. Czuję moc, nie wiem skąd bo na promie nogi były jak z waty, rozkręcam się. Objeżdżamy miasteczko Cres i lekko do góry wijemy się pięknymi szutrami z super widokami na Adriatyk.
Pierwszy punkt żywieniowy – tu krótki postój energetyczny, bo przed nami podjazd pod Lubenice, oj bardzo mocny ! Jedziemy łeb w łeb z sympatycznym zespołem mixa z RPA. Z góry fantastyczny kręty techniczny zjazd, Michał daje czadu, ja też nie odpuszczam, wyprzedzamy inne ekipy. Kawałek asfaltu na odpoczynek i znowu wjazd w bajeczne single i leśne ścieżki.
Etap nie ma końca a uroki wyspy powalają ! W końcu widać z prawej masyw Osorścica u podnóża której znane mi doskonale miasteczko Osor i wymarzona meta. Jest dobrze, jeszcze napieramy, choć Niemcy nas mijają na ostatniej prostce bo sił coraz mniej. W końcu finisz w centrum historycznego Osoru przy samym kościele na ryneczku. Licznik pokazuje 69 km i 1560 m przewyższenia. Michał nie może powstrzymać się i z radości i wskakuje do morza. Woda rześka ale Bałtyk w lecie chyba taki sam.
Myjemy rowery i idziemy na pięknie podane w otoczeniu osorskiego rynku pasta party. Jedzenia pod dostatkiem, super ludzie, znajome twarze, zagadujemy tu i tam. Atmosfera magiczna ! Wiedzieliśmy że będzie fajnie ale nie sądziliśmy że aż tak rewelacyjnie.
O 16ej autokarem jedziemy na południe do super hotelu na sąsiadującą wyspę Lośinj, gdzie jutro ostatni najkrótszy etap.
https://www.youtube.com/watch?time_continue=1&v=YJbSLj8zlDg
Etap 4 – wyspa LOŚINJ
Ostatni krótki etap ze startem z samego centrum Mali Lośinj. Awans o kilka miejsc z poprzedniego etapu dodaje nam skrzydeł – od początku napieramy. Najpierw asfalt, podjazd na górę Sv Ivan i zaraz kamienisty zjazd niczym po tatrzańskich piargach. Docieramy nad morze, kilkaset metrów super single-tracka i znowu w głąb lądu. Miało być stromo a jest zabójczo. Większość prowadzi rowery, my w końcu też wymiękamy.
Chwytamy rowery i podbiegamy, po 200- tu metrach wsiadamy i kręcimy dalej. Będzie mocny zjazd, oj jaki flow ! Nie ma jak full MTB, teraz można poczuć różnicę ;-) Dojeżdżamy nad morze, punkt żywieniowy (ale olewamy), przed nami niekończące się promenady, przejazdy przez campingi, zwężenia w murkach skalnych, chorwacka bajka i kwintesencja przygody.
Trudności górskie za nami więc dajemy na maxa, raz z wiatrem raz pod wiatr bo teraz już tylko linią brzegową nad Adriatykiem. Przydają się umiejętności draftingu bo odchodzimy innym ekipom. W końcu meta ! a za nią po 500 m piknik i baza zawodów. Robimy fotki ze znajomymi, piszczymy, krzyczymy, podnosimy rowery, śpiewamy „i want to ride my bicycle”.
Jest czad, dotarliśmy do finału imprezy.
Sprawdzamy wynik i nie wierzymy, awans o kolejne 2 miejsca a co ciekawe wyprzedzamy o 39 sekund mocniejszą (wydawało się) ekipę Polaków z Leszna. Sorry guys ;-)
Na mecie koszulki finishera, potem mycie rowerów, pasta party i w końcu … „browaros”, na który wcześniej nie było czasu ;-)
Świetne zawody, super organizacja, kapitalna trasa, mnóstwo bo ponad 300 dwuosobowych ekip, a rozrzut uczestników praktycznie nie miał granic – od Brazylii po Australię i od Norwegii po RPA.
Poziom zawodów mega wysoki, choć były też ekipy średniaków czy triathlonistów – „jak my”, luzaków, jak choćby mega pozytywne dziewuchy z Włoch – Flower People, czy często przez nas spotykani „koledzy 55+ z brzuszkami” z Amsterdamu.
Do czasów zwycięzców nam bardzo daleko, ale trudno porównywać się profesjonalnymi zawodnikami MTB. Cieszy że ukończyliśmy cali i zdrowi, rowery dały radę, a 29 miejsce w tej pierwszej połowie stawki to całkiem przyzwoity wynik.
https://www.youtube.com/watch?time_continue=2&v=J0joBDb9DTo
Jak dla nas to była najprawdopodobniej sportowa impreza roku 2018 !
– Łukasz i Michał
Kolejna, trzecia odsłona pięknej wyspy na Ocenie Atlantyckim. Podczas tygodniowego pobytu, odwiedziliśmy ponownie malowniczy kraniec wyspy São Lourenço (św Wawrzyńca), miasteczko Camara de Lobos, zrobiliśmy całodniową wycieczkę ścieżką Verrada PR13 do magicznego miejsca Fanal, gdzie można było poczuć powiew Afryki dzięki fantastycznym drzewom rosnącym jakby na sawannie. Pojechaliśmy na zachodni kraniec wyspy na punkt widokowy Miradouro do Teleferico das Achadas da Cruz, gdzie zjechaliśmy przerażającą – przez swoją ekspozycję i wiatr – kolejką gondolą. Poza tym trafiliśmy na fantastyczny karnawał w stolicy Funchal – zabawa, lokalni ludzie, dziwaczne kostiumy i dźwięk muzyki w tym walenia bębnów. Nie zabrakło też wycieczek pięknymi Levadami, tym razem z Riberiro Frio do Portela – Levada do Furado PR10. Ponownie utwierdziłem się w przekonaniu, że cała wyspa w moim osobistym rankingu jest absolutnym numerem 1 – majstersztyk przyrody.
Kolejna, trzecia odsłona pięknej wyspy na Ocenie Atlantyckim. Podczas tygodniowego pobytu, odwiedziliśmy ponownie malowniczy kraniec wyspy São Lourenço (św Wawrzyńca), miasteczko Camara de Lobos, zrobiliśmy całodniową wycieczkę ścieżką Verrada PR13 do magicznego miejsca Fanal, gdzie można było poczuć powiew Afryki dzięki fantastycznym drzewom rosnącym jakby na sawannie. Pojechaliśmy na zachodni kraniec wyspy na punkt widokowy Miradouro do Teleferico das Achadas da Cruz, gdzie zjechaliśmy przerażającą – przez swoją ekspozycję i wiatr – kolejką gondolą. Poza tym trafiliśmy na fantastyczny karnawał w stolicy Funchal – zabawa, lokalni ludzie, dziwaczne kostiumy i dźwięk muzyki w tym walenia bębnów. Nie zabrakło też wycieczek pięknymi Levadami, tym razem z Riberiro Frio do Portela – Levada do Furado PR10. Ponownie utwierdziłem się w przekonaniu, że cała wyspa w moim osobistym rankingu jest absolutnym numerem 1 – majstersztyk przyrody.